MISZ-MASZ

Czwartek, 12 maja

Powoli mija szum związany z obchodami moskiewskimi. Kto miał jakiekolwiek wątpliwości co do stosunków polsko-rosyjskich, uzyskał pełną jasność. Rozjaśniło się pewnie także w umysłach polskich obywateli, co do kierunków dalszego rozwoju demokratycznej Rosji. Przyznam się, że dreszcz przeszedł mi po plecach, kiedy prezydent Putin witał się z czołówką armii niewiele różniącej się od tej poprzedniej, breżniewowskiej słowami "zdrawstwujtie tawariszczi!". Odznaczenie gen. Jaruzelskiego było czymś normalnym: swoi odznaczali swoich. Także wypowiedź generała po powrocie należy rozumieć wprost: tak, zawsze służył ojczyźnie szczerze i wiernie. Tyle, że była to Polska nie ta, której chciał naród, a "wierna służba" wzmacniała niewolę Polaków. Prezydenta Kwaśniewskiego przesunięto za to do "oślej ławki". Na oficjalnym zdjęciu przedstawiającym VIP-ów uczestniczących w uroczystościach, nasz prezydent stoi skromnie w trzecim rzędzie. I dobrze. Kiedy historia będzie oceniać ceremonię, głupio byłoby się znaleźć w pierwszym rzędzie z prezydentami państw, którym jeszcze długo będzie się pamiętać wzajemne winy: Gerhardem Schroderem, Silvio Berlusconim czy Junichiro Koizumi. A Bush dał Rosjanom popalić bez specjalnego skrępowania: najpierw odwiedził kraje bałtyckie jako uwerturę przed ceremonią 60-lecia zakończenia wojny, a po Moskwie pojechał do Gruzji, gdzie otwarcie poparł demokratyczne przemiany, a nawet był zainteresowany bazami wojskowymi w tym poradzieckim kraju. Nie należy też zapominać o wizycie w Holandii, gdzie oprócz Amerykanów fetowano także Polaków.

No cóż. Wyszło, jak wyszło - ale pełnego celu, jaki założył sobie Kreml - nie osiągnięto.

... Z pieca spadło

Piątek, 13 maja

Uciekam od polityki. Już dość. W końcu wizyta w Moskwie nie jest dla mnie osobiście żadną katastrofą. Natomiast mijający piątek trzynastego mógł się dla mnie zakończyć bardzo źle. Nie wiem, kto zawinił. Może ja - bo mam zły charakter i jestem samolubny, może przyjaciel, który zrobił coś, czego zrobić nie powinien, a może tak zadecydował przypadek czy los. Nieważne. Na szczęście nie działałem pochopnie, przyjaciela nie straciłem, a 13 maja jednym ruchem pióra wykreślam z kalendarza roku 2005 i koniec. Nawet... gdybym miał rację po kilku dniach zostanie na sercu mały strupek, który wkrótce odpadnie. Jestem dostatecznie stary, aby wiedzieć, jakie znaczenie w życiu człowieka ma przyjaciel i jaka to strata, gdy nagle go zabraknie. Kiedy telefon nagle głuchnie, albo gorzej, gdy nie można nacisnąć tego jednego, najważniejszego przycisku na komórce. A przecież wiadomo, za tydzień, miesiąc, najwyżej za rok, już nikt nie będzie pamiętał, o co nam poszło. Ani ty, ani ja. Pozostanie tylko żal.

Sobota, 14 maja

Uważny czytelnik zapewne domyśla się, że od pewnego czasu choruję. Do szczycieńskiego szpitala trafiłem w zeszłym roku akurat w okresie, kiedy szykowała się w nim podstawowa dla chorego zmiana. Jak myślicie, co takiego stanowi podstawową sprawę w życiu chorego? Lekarze? Pielęgniarki? Wyposażenie? Naturalnie, że tak. Ale jest jeszcze coś ważniejszego. To oczywiście wyżywienie. I właśnie gdy przebywałem w szczycieńskim szpitalu następowała zmiana - myślałem, że na lepsze. A nawet pochwaliłem dyrekcję za to usprawnienie. Chodziło mi o to, że dyrekcja zrezygnowała z własnej kuchni na rzecz wyspecjalizowanej firmy kateringowej z Kętrzyna. Zawsze jestem zwolennikiem specjalistów, którzy znają się na tym, co robią. Dotarło do mnie ostatnio powiedzenie dotyczące szczycieńskiego szpitala: "jeżeli już lekarzom uda się uratować chorego - to umrze on z głodu". Makabryczny żart. Odwołuję więc moją opinię o kętrzyńskim kateringu.

Niedziela, 15 maja

Ostatnio osierociło mnie dwoje przyjaciół: suka Fajka - miała 11 lat i jak na owczarka niemieckiego była w wieku dojrzałym. Na dodatek była chora. Nie minął rok, gdy odeszła nowofundlandka Bysia. Właściwie nazywała się Bystra Biedrona z Avalonu, była wielokrotną medalistką, także międzynarodową. Przeżyłem to ciężko, szczególnie, że w tym czasie także przebywałem w szpitalu. Ale tak się już plecie na tym świecie, że ludzie i zwierzęta odchodza, przenosząc się do swoich ludzkich czy zwierzęcych rajów. Przykro, gdy dzieje się to na skutek walki czy wojny. Zwierzęta, a zwłaszcza ludzie nie powinni ze sobą walczyć, nie powinni się zabijać, chociaż walka i zabijanie jest im z natury przypisane.

Znam kota, który przyjaźni się z myszą. Wcale nie jakąś udomowioną, biała czy inną. Nie - zwyczajna szara mysz, która przy moim Bojkocie nie przeżyłaby połowy nocy, przy tamtym może liczyć na długie życie i to w przyjaźni zdawałoby się sprzecznej z naturą.

Oglądałem gniazdo drozdów, w którym wychowywały się młode. Ale do gniazda ciągle podlatywał rudzik, podkarmiajac droździki jakimiś smakołykami.

Chyba w telewizji widziałem jak za młodym koźlakiem niezdarnie, kolebiąc się na boki, dreptały młode kaczki. Pewnie ich matka skończyła żywot w brytfannie obłożona jabłkami, a kaczuszkom matkowało koźlątko. U pewnego leśnika oglądałem też dziwną ferajnę młodych piesków, wśród których wychowywał się lisek. Wreszcie przykład z własnego podwórka. Naszego kota Bojkota wychowywała suka Fajka, matka kociątka wpadła pod samochód. Kot ssał jałowy sutek, wtulał się w sukę, a jak coś go przestraszyło, biegiem wracał do "przyszywanej" matki. Natomiast gdy ktoś próbował naruszyć terytorium, a zaniepokojone psy biegły do furtki ostrzegając szczekaniem przybysza, kotek biegł za nimi z groźnie podniesionym ogonem. "Jeszcze chwila - mówiliśmy - a kot zacznie szczekać tak jak suki." Na szczęście Bojkot jeszcze mruczy z zadowolenia na moich kolanach.

Obyśmy w zdrowiu mogli spędzić życie z przyjacielem pod ręką.

Marek Teschke

2005.05.25