Jako człek niespotykanie spokojny nie denerwuję się byle czym. Nawet informacje i publicystykę w mediach przyswajam z uśmiechem. Jedynie gdy chodzi o sprawy naprawdę poważne, czyli jedzenie, mogę czasem wykazać pewne objawy psychicznego rozluźnienia w postaci używania słów powszechnie uznawanych za obelżywe, rzucania przedmiotami szkodliwymi, czy, w przypadkach ekstremalnych, milczenia dłużej niż przez dwie minuty. U osób, które mnie znają trochę bliżej, już moje milczenie przez minutę wywołuje niepokój, a dwuminutowe powstrzymanie się od wydawania dźwięków powoduje panikę. Nic więc dziwnego, że milknę, i to na długo, gdy na pytanie „co by tu dziś dobrego zjeść” słyszę – „byle co, nie rób sobie kłopotu!„ Ludzieeeeee! Ratujcie mnie, bo nie wytrzymam! Jak można lekceważyć tak ważną sprawę, jak treść najbliższego obiadu lub spodziewanej kolacji?! Cud boski i trampki, że nikt jeszcze po takim tekście nie zginął śmiercią gwałtowną!

No dobrze, ulżyłem sobie trochę, bo akurat dziś rano usłyszałem taki tekst i tylko solidna porcja świetnego „toffi” w jednej z kawiarni przywróciła zdolność normalnego spędzenia dnia, który się tak makabrycznie zaczął. Jak można nie przywiązywać wagi do tego co, trafi na stół? Spróbujmy więc pomyśleć nad tym „małym byle czym”.

Na początek trzeba zajrzeć do lodówki. No jest to i owo, a w zamrażarce jeszcze trochę więcej. Można o czymś pomyśleć. Teraz jeszcze dieta, bo niestety długie lata obżarstwa pozostawiają ślady. Potem spojrzenie za okno, bo wiadomo, jadłospis należy dostosować do pogody. Im ładniejsza, tym lżejsze potrawy. Akurat nagle się oziębiło, od rana leje, więc lekka, wieloskładnikowa sałatka raczej wykluczona. No, jak byle co, to byle co. Zaczynamy od ziemniaków - świeżutkich i błyszczących! Przy okazji ostrzegam amatorów takiej ziemniaczanej świeżynki, że mogą to być równie dobrze kartofelki zeszłoroczne, przechowywane w specjalnych pojemnikach, potraktowane gazem hamującym proces rozwoju i bakteriobójczym równocześnie. Widziałem takie składy w Hiszpanii - robią wrażenie! Dlatego na wszelki wypadek myję je solidnie przed i po obraniu. Teraz co dalej? No, to trzeba by je ugotować, ale bez przesady, nie muszą być zupełnie miękkie. Trochę parzą w dłonie, ale można wytrzymać kilka minut, żeby pokroić je w plasterki. Kilka minut poświęcamy na obranie paru cebulek, możliwie nie największych. Jak pod ręką znajdzie się jakieś niezbyt wielkie, żaroodporne naczynko, to na dno warto zetrzeć trochę wiórków z zamrożonego masła albo rozprowadzamy kubeczek dietetycznego jogurtu. Na to na zmianę plasterki cebuli, szczypta soli i pieprzu, plasterki ziemniaków, i znów jogurt, cebula, ziemniaki. Gdyby się okazało, że mamy w lodówce jeszcze jakiegoś małego śledzia, albo kawałek ostrego sera, to jedna warstewka nie zaszkodzi. Już nam prawie przeszły nerwowe, poranne zaburzenia, gdyż nic tak dobrze nie robi na psychiczną równowagę, jak kilkanaście minut przy kuchni. Gdy w naczyniu wstawionym do gorącego piekarnika coś zaczyna perkotać przypominamy sobie, że gdzieś jest jeszcze zapomniany pęczek koperku, pietruszki czy szczypiorku. Wewnętrzny spokój pozwala już na ich błyskawiczne poszatkowanie ostrym nożem. Wyciągamy z piekarnika cały nabój, delikatnie rozkładamy zawartość do miseczek i posypujemy zieleniną. W kubki wlewamy świeżą, chłodną maślankę… No i co? No właśnie, mamy gotowe byle co!

Wiesław Mądrzejowski