Do napisania tego felietonu zainspirowało mnie pewne zdarzenie z ubiegłego tygodnia. Myślę, że mówi ono wiele na temat stanu naszej lokalnej demokracji. Dodajmy – kiepskiego stanu.

Otóż mieszkańcy ul. Leśnej, o czym mowa w innym miejscu, zorganizowali spotkanie z radnymi. W jego trakcie domagali się postulowanego od dawna remontu ich ulicy. Ponieważ dotychczasowe monity nie odniosły skutku, zdecydowali się też zaprosić „Kurka”. Dzień wcześniej otrzymałam telefon od jednej z mieszkanek z takim właśnie zaproszeniem. Na miejscu okazało się, że uczestnicy nie są skorzy do wypowiadania się pod własnym imieniem i nazwiskiem. - Może pan mnie zacytować, ale bez nazwiska – usłyszał mój redakcyjny kolega, który brał udział w zebraniu. Jedna z pań zbierających podpisy pod postulatami mieszkańców zostawiła nam swój numer telefonu. Personaliów ujawniać nie chce, bo … pracuje w jednej z miejskich szkół. To tylko przykład z ostatnich dni. Z podobnymi sytuacjami my, dziennikarze „Kurka” spotykamy się znacznie częściej. Mieszkańcy zwracają się do nas w różnych sprawach, prosząc o interwencje, ale boją się ujawnić swoje dane. Dlaczego? - Wie pani, zięć pracuje w urzędzie, córka w szkole, nie chcę ich narażać – to tylko przykładowa odpowiedź na to pytanie. Jeszcze inna sytuacja. Kiedy przed rokiem pisałam o przepełnionej sali gimnastycznej podczas lekcji wychowania fizycznego w jednej ze szczycieńskich podstawówek, zapytałam o komentarz jej dyrektorkę. Odmówiła, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że „nie chce się narażać”. Zdziwiło mnie to, tak zwyczajnie, po ludzku, bo przecież poruszany przeze mnie problem dotyczył dobra dzieci. Naturalnym wydawało mi się, że dyrektor szkoły przede wszystkim to dobro ma na względzie, a nie to, czy się „narazi” władzom miasta.

Żeby sprawa była jasna – nie mam żalu i nie oceniam nikogo z tego powodu, że się boi. Ale przeraża mnie sama myśl o tym, że dziś, w dobie demokracji, kiedy sami sobie wybieramy władze i mamy prawo do ich oceny, istnieje takie zjawisko jak coraz powszechniejszy strach przed lokalnymi włodarzami. A przecież wójtowie, burmistrzowie czy radni to ludzie, którzy NAM MAJĄ SŁUŻYĆ. To my ich utrzymujemy z naszych podatków, to nasze głosy decydują o tym, czy zachowają swoje stanowiska. Kuriozalne, a zarazem przygnębiające jest to, że mieszkańcy, którzy walczą o słuszne przecież racje, domagając się remontu drogi czy budowy chodnika, boją się występować z otwartą przyłbicą. Zastanawiam się, jak w ogóle mogło dojść do tego, że taki strach się pojawia. Początkowo myślałam, że ludzie zwyczajnie przesadzają. Nie chciało mi się wierzyć, by z powodu nawet nie krytyki władz, lecz upominania się o swoje prawa ktoś mógł stracić pracę czy spotkać się z szykanami lub nieprzyjemnościami. A jednak istnieje w naszym lokalnym światku atmosfera zastraszenia. I chyba nie wzięła się znikąd. Skoro ludzie zachowują się tak, a nie inaczej, widocznie muszą mieć ku temu powody. Czyżby wrócił klimat z czasów komuny, kiedy władza była nietykalna i nie wolno było pisnąć choćby niepochlebnego słówka na jej temat? Jeśli tak, to jest wielką porażką naszej demokracji. Przygnębia fakt, że ponad 20 lat po zmianie systemu ludzie wciąż odczuwają strach przed władzą, i to tą najbliższą, lokalną. Smuci, że wraca stary podział: „my i oni”. Poczucie, że nasi wybrańcy tak naprawdę stoją po przeciwnej stronie barykady. Zdumiewa to, że taka sytuacja jest najwyraźniej to na rękę władzy, która, zamiast wychodzić do ludzi, woli się kisić we własnym sosie. Brakuje rzetelnej dyskusji na ważne dla nas, mieszkańców, tematy. Ktoś powie – przecież pani burmistrz czy pan starosta oraz inni włodarze spotykają się z reprezentantami różnych środowisk, mają bliski kontakt z lokalną społecznością. Owszem, ale zwykle są to spotkania czysto kurtuazyjne, nic nie wnoszące do publicznej debaty. Polegają głównie na wypiciu herbatki i zjedzeniu ciastek. Tak naprawdę władza nie robi nic, albo niezmiernie mało, by aktywizować mieszkańców. A przecież wśród nich jest wielu takich, w których tkwi potencjał. Można go przecież wykorzystać. Nie wszyscy zdolni i kreatywni ludzie wyjechali ze Szczytna. Tymczasem my jesteśmy potrzebni tylko raz na cztery lata, żeby pójść do wyborów. Potem lepiej siedzieć cicho i się nie wychylać. Być może tytułowy strach bierze się też stąd.

Jeszcze na początku lat 90. było chyba inaczej. W starych wydaniach „Kurka” roiło się od listów do redakcji i polemik podpisanych przez autorów, którzy nie mieli oporów przed ujawnianiem swoich poglądów. Ludzie mniej się bali. A dziś? Wszystkie dane do wiadomości redakcji. Komentarze w internecie – tylko anonimowe. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że cofamy się w czasie, do komuny właśnie. A może nawet do okresów dawniejszych. Obserwując naszą rzeczywistość, przychodzą mi na myśl utwory Czechowa czy Gogola, gdzie zastraszeni przez carski aparat obywatele tracili wręcz rozum ze strachu przez wszechwładną i potężną machiną władzy, zatracając przy tym swoją godność. Był w tym element groteski, ale i pewnego rodzaju tragizm. Lęk przez carem – to jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Car mógł zesłać na Syberię, wsadzić do więzienia, skazać na karę śmierci. Burmistrz czy wójt oczywiście tego nie zrobi. Ale ma przecież inne możliwości. Może nie zatrudnić w urzędzie córki lub syna albo dać jasno do zrozumienia, by ktoś pracujący w jednostkach podległych samorządowi trzymał buzię na kłódkę. Szczytno jest małym miastem, a bezrobocie tu wysokie. Lokalni włodarze skrzętnie to wykorzystują, kierując się zasadą „dziel i rządź”.

Strach ma podobno wielkie oczy. Mimo wszystko apeluję – nie bójcie się władzy. To ona ma odczuwać respekt przed obywatelem, nie na odwrót. Na tym polega demokracja.

Ewa Kułakowska