Stara maksyma głosi, że śniadanie trzeba zjeść samemu, obiadem podzielić się z przyjacielem, a kolację zostawić dla wroga. Najprawdziwsza prawda! Nawet po najbardziej solidnym porannym napakowaniu żołądka mamy jeszcze sporo czasu, aby spalić skutki obżarstwa i dłużej ich nie odczuwać. Po wieczornym zaś solidnym co nieco noc już jest niestety stracona, trudna do przetrwania i kolejny poranek też zaczyna się przynajmniej od absmaku.

Kto ma teraz czas na solidne poranne śniadanie? Szybka kawa, dobrze jak jakaś grzanka albo mleko z kukurydzianymi płatkami. Chyba że tak jak niżej podpisany, zaczyna się dzień grubo przed świtem, więc jest czas na spacer do piekarni po świeże chrupiące pieczywo, przygotowanie kanapek lub czegoś ciepłego, a w miarę fantazji np. jakiejś wieloskładnikowej sałatki. Do tego kubełek gorącej kawy z "kożuszkiem" albo i czekolady, gdy na dworze zimno i mokro. Z taką sałatką mogą być czasem kłopoty. Niedawno zachciało mi się sałatki z warzywami, jajkiem i wędzonym tuńczykiem. Rybkę obrałem, odłożyłem na bok i zająłem się szatkowaniem warzyw. Nawet nie zauważyłem jak jedna z domowych kotek, łaskawie pozwalających mi przebywać z sobą pod jednym dachem, bezszelestnie strąciła tuńczyka z szafki, na co czekały tylko jej dwie koleżanki. Tak to wygląda, gdy człek się cieszy pobytem w domu.

Gorzej jest na wszelkiego rodzaju wyjazdach. Jako niepoprawny włóczęga bardzo często bywam skazany na poranną gastronomię. A ta ma swoje niespodzianki. Niestety, nic tu nie napiszę o Szczytnie, bo w miejscowych hotelach nie zdarzyło mi się dotąd nocować. Po likwidacji baru "Miś" (kto pamięta gdzie to było?) i baru na dworcu czynnego od 6.30, nie ma gdzie, poza hotelami, zjeść śniadania na mieście. No, na bardzo spóźnione śniadanie można zajść od 10.00 do "Coffeiny" i chwała jej za to. Chociaż będzie ono na słodko lub warzywnie - naprawdę niezłe sałatki. W naszych polskich hotelach króluje właściwie europejska sztampa, czyli tzw. stół szwedzki albo trzy, cztery zestawy do wyboru.

Za to za granicą, co kraj to obyczaj. Ostrzegam przed śniadaniami na wschodzie. Pamiętam hotel pod Kijowem, gdzie gościnni gospodarze zastawiali stół pieczystymi ze stosem ziemniaczanego pure, kilkoma gatunkami wędlin, wspaniałymi kefirami. Pod to wszystko oczywiście parę dobrze zmrożonych butelek czegoś na poprawę trawienia, a na deser kawa ze śmietaną, też zresztą mrożoną. Po takim początku dnia nic już dalej nie było problemem! Odwrotnie wygląda to we Francji, gdzie standardowe śniadanie to rzecz jasna firmowy rogalik, czyli croissant, kawka z mlekiem i kieliszek soku. Kiedyś przy dłuższym pobycie w Lyonie odnalazłem na szczęście czynny na okrągło bar w rybnych halach, gdzie bladym świtem zjadałem porcję anchois z bagietką pod dzbanek wina, co pozwalało traktować śniadanie hotelowe jako mały deser. Rekord w śniadaniowej diecie odnotowaliśmy pod Meteorami w Grecji. Tam śniadanie składało się z jednej grzanki z dżemem i naparstka kawy. Zupełna tragedia to śniadania amerykańskie. W hotelowej restauracji można wybierać pomiędzy jajecznicą w proszku, plastrami spieczonego boczku, stosami grzanek, kilkoma rodzajami kukurydzianych płatków i świetnym zimnym mlekiem. Za to z rozrzewnieniem wspominam śniadania w pustynnej Bucharze, gdzie podstawę stanowiły wspaniale chrupiące cienkie zbożowe placki, na które można było nakładać - do wyboru - najróżniejsze słodkie dżemy i konfitury, palące przełyk miksy na bazie twarogu i wschodnich przypraw lub gorące skrawki różnego mięsa w gęstych sosach. W końcu przecież na śniadanie można dużo i dobrze...

Wiesław Mądrzejowski

2006.12.06