Po ostatnim felietonie, w którym miałem trochę pretensji o zaniżenie poziomu naszej gastronomii pod koniec sezonu turystycznego, odezwało się kilka osób, które odniosły dokładnie takie samo wrażenie. Jestem tym bardzo zmartwiony. Od lat staram się jak mogę wychwalać zalety kuchni Szczytna i okolic, ale co z tego. Sezon jest krótki, koszty trzeba ciąć, a cierpi na tym konsument, czyli my wszyscy. Czy tylko jednak my, codzienni lub odświętni zjadacze restauracyjnych dań? Moi warszawscy znajomi, których spotkałem dzisiaj na porannych zakupach w markecie rozmowę zaczęli właśnie od pretensji pod adresem jednej z okolicznych restauracji, o której pisałem wielokrotnie i zawsze dobrze. I właśnie tym zachęceni, dwukrotnie ją odwiedzili, lecz więcej tam w najbliższym czasie nie wstąpią.

Inni szczycieńscy wielbiciele dobrej kuchni podejrzewają, że mam jakieś specjalne względy w jednej z miejscowych knajpek, bo dania, które tam chwalę im trafiają się w wydaniu delikatnie mówiąc, niestrawnym.

Wychodzi więc na to, że moje oceny są zdecydowanie zbyt liberalne. Jak zauważyli też stali czytelnicy, o niektórych szczycieńskich lokalach od dłuższego czasu nie wspominam. Celowo, gdyż tam też jadam od czasu do czasu, ale coraz gorzej. A wcale mi nie zależy, aby w jakiś sposób tym knajpkom szkodzić. Naprawdę jednak radzę właścicielom restauracji zastanowić się co jest bardziej opłacalne. Czy doraźny zysk na jeden sezon, czy wyrobienie sobie wieloletniej dobrej marki firmy, do której należy wracać. Takiej, jaką wyrobiła sobie "Toscana", o której słyszę same dobre opinie zarówno od mieszkańców Szczytna, jak i gości z zewnątrz. I to jest bardzo, bardzo przyjemne.

A teraz może coś weselszego. Szczęśliwie wielkie upały, których serdecznie nie znoszę, mamy już za sobą. Najlepszy skuteczny sposób na ich przeczekanie to dobrze zacienione miejsce i kufelek zimnego piwa w dobrym towarzystwie. Wskazana jest także, rzecz jasna drobna, smaczna zakąska. Jak już wspominałem, lipcowe upały spędziłem w tym roku na Litwie, gdzie słońce paliło równie mocno. W chwilach wolnych od intensywnej pracy nad własnym organizmem starałem się ukrywać przed upałem. W miarę chłodnej wodzie tamtejszych jezior lub właśnie przy kufelku litewskiego piwa. Wcale zresztą nie najgorszego, a są i gatunki naprawdę warte spróbowania.

Piwo piwem, ale spotkałem się przy tej okazji z oryginalnymi piwnymi zakąskami. Pierwsza lekko mnie zaskoczyła. Po długim spacerze wśród litewskich borów dotarłem do knajpki... ormiańskiej. Jej liczni goście pod kolejne piwa zamawiali ni mniej ni więcej tylko oryginalną zupę "charczo" z piekła rodem lub odrobinę łagodniejszą "chaszłamę" z chrupiącym ormiańskimi chlebkami. Dobre to było, nie powiem.

Inna oryginalna piwna zakąska to wędzone i podpiekane świńskie uszy! Bardzo popularny zestaw w litewskich "kavinach", czyli czymś pośrednim pomiędzy restauracją i kawiarnią. Czego to ludzie nie wymyślą! Najważniejszy przy spożywaniu tej zakąski jest bardzo ostry nóż. Zresztą słychać z daleka kto akurat spożywa świński narząd słuchu - noże zgrzytają po talerzach. Pomimo kilkakrotnych prób przekonania się do tego specjału jakoś nie bardzo mi to smakowało. Pół biedy wygląd, ale w smaku było to coś mniej więcej zbliżonego do grubych plasterków mocno zeschniętego salcesonu. Chociaż, gdy tak to dzisiaj wspominam, coś w tym jednak jest...

Zdecydowanie bardziej smakowała mi bardzo popularna w Wilnie przekąska składająca się z kawałków krojonego czarnego chleba z kminkiem potraktowanego z zewnątrz rozgrzanym serem z czosnkiem. Pycha! Jeżeli ma ktoś z Państwa kontakty z Augustowem, bo tylko tam w Polsce można podobno kupić taki oryginalny chleb litewski to bardzo, bardzo polecam.

Wiesław Mądrzejowski

2006.09.06