I CO Z TĄ KULTURĄ

Jeszcze do niedawna przyjęło się uważać, że kultura to takie wspaniałe rzeczy, jak wybitne książki, najlepiej z pogranicza filozoficzno-naukowego, które czyta się przy migotliwym świetle kominka, a potem godzinami dyskutuje się o nich z przyjaciółmi. Kultura to także, uważało się, przedstawienia teatralne wystawiane w dziesištkach teatrów, a w najgorszym przypadku scenariusze, którymi posługują się reżyserzy, by w przystępny sposób przybliżyć widzom zawiłe problemy ludzkiej duszy. W ostateczności mogłaby to być, twierdzono, scenografia, dekoracje, aranżacja pięknych wnętrz, wymyślne kostiumy, najlepiej historycznych inscenizacji. Nie mogło być mowy, aby tak zwana wysoka sztuka dotyczyła czegoś, co dzieje się naokoło nas, jest zwyczajne i mówi o "pospolitości".

A przecież to nieprawda. Sztuka to także próba interpretacji otaczającego nas świata, bez względu na dekoracje, w jakich go umieścimy. Bo sztuka to nie tylko to, co dzieje się na zewnątrz nas, ale też to, co dzieje się w środku. I nieprawda, że muszą to być rzeczy poważne. Czasami więcej możemy wyrazić śmiechem czy błazenadą niż poważnym dyskursem filozoficznym.

Ostatnio dużo się mówi na temat filmu w reżyserii Fiodora Bondarczuka "9. kompania". Opowiada on o wojnie, ale nie o tej ostatniej, II wojnie światowej, o której długie szeregi kaset z kliszami piętrzą się na półkach. Nie chcę przez to powiedzieć, że były to filmy do niczego, bo zdarzały się wśród nich ambitne obrazy, choć większość sławiła wysiłek radzieckiego żołnierza.

Tym razem film Bondarczuka dotyczy losów żołnierzy z czasów o wiele nam bliższych, bo opowiadających o wojnie w Afganistanie. I to nie tylko w kontekście strzelaniny i scen bitewnych, ale także wojennej przyjaźni między żołnierzami, a nawet nieco chropawej miłości. Okazuje się, że i tak można, a film nic nie traci ze swojego dramatyzmu.

Ciągle się wiele mówi o nagrodzonym obrazie Krauzów "Plac Zbawiciela". Już o tym pisałem, ale przywołam ten tytuł jeszcze raz. Wreszcie dobrze by było pójść do kina na taki ambitny film, jak "Diabeł ubiera się u Prady", czy skorzystać z przeglądu filmów Bergmana w olsztyńskiej "Awangardzie", by uzupełnić braki.

W tym celu musielibyśmy jednak wybrać się do Olsztyna, a na to nie każdy ma czas i ochotę.

Dociekliwy czytelnik mógłby zapytać: dlaczego? Komu zawdzięczamy w Szczytnie ten kinowy grajdoł?

Śmiem twierdzić, że nie tylko chodziło o tak zwaną opłacalność. Rok czy dwa można było przecież przeczekać, kino dofinansować, a z pewnością kulturalne ścieżki kinowe w końcu by się naprostowały. To byłby dopiero powód do dumy, gdyby kolejny burmistrz Szczytna mógł po latach oświadczyć, że to dzięki niemu miasto nie stało się kinową pustynią.

Wystarczyło rzecz umiejętnie skalkulować i dofinansować, bo jeśli chodzi o kamery, to mamy w tej chwili w mieście tylko taśmy z nie zawsze czynnych kamer monitoringu ulicznego.

Marek Teschke

2006.10.25